www.pyrkiwpodrozy.com. Wszelkie prawa zastrzeżone.
pyrkiwpodrozy.com
Kierowca tuk - tuka, polecony przez bileterkę z naszego autobusu, zawozi nas do innego hotelu niż chcieliśmy mając nadzieję, że może zmienimy zdanie. Twardo stoimy jednak przy swoim i lądujemy w końcu w Noknoi - jedynym hotelu jaki znamy z przewodnika (270 B/ pokój 3 os). Zostawiamy małe plecaki (duże czekają na nas w hotelu w Bangkoku) i wyruszamy na poszukiwania kolacji. Wybieramy jeden z ulicznych straganów i za pomocą tajskiego, angielskiego i na migi (głównie) zamawiamy smażony makaron z warzywami. Jedzenie jest pyszne i na życzenie nie tak pikantne jak pierwsze, które jedliśmy na ulicy w Bangkoku. Cena nas mile zaskakuje płacimy za wszystko 90 B. Nasyceni wracamy do hotelu i kładziemy się spać, bo czeka nas wczesna pobudka - chcemy zdążyć na targ wodny przed przyjazdem zorganizowanych wycieczek.Wstajemy o 6.40. Zostawiamy wszystko w hotelu i idziemy na poszukiwania targu. Wiemy tylko orientacyjnie gdzie powinien być, a to dzięki temu, ze w hotelu proponowano nam łódkę (200 B/os) przy okazji pokazując jej trasę. Dochodzimy do kanału - nic się nie dzieje, domy położone wzdłuż wody są zamknięte, nie widać żadnych łódek. Jesteśmy zdezorientowani. Postanawiamy iść wzdłuż rzeki według proponowanej nam trasy. Po pewnym czasie trafiamy na boczna uliczkę. Naszym oczom ukazuje się targ wodny już w pełni. Widok jest niesamowity - kobiety ubrane w tradycyjne kapelusze i granatowe koszule sprzedają owoce, warzywa, gorące posiłki, a nawet smażone na łódce ciasteczka kokosowe. Jesteśmy chyba dzisiaj pierwszymi, albo jednymi z pierwszych turystów - nasz plan się udał. Patrząc na różne smakołyki przypominamy sobie, ze jesteśmy bez śniadania i postanawiamy skorzystać z oferty pływających restauracji. Spacerujemy jeszcze wzdłuż targu zaopatrując się w nie do końca nam znane owoce. Tu pierwszy raz próbujemy mleczko kokosowe i gorące kokosowe ciasteczka. Zaczynają przyjeżdżać turyści, robi sie coraz bardziej tłoczno. Wracamy do hotelu. Kolo południa wyruszamy do Nakhom Pathok zobaczyć ogromna 39 metrowa czedi. Po kilku godzinach jesteśmy znowu w Bangkoku. Odbieramy bagaże z hotelu i jedziemy na autobus do Chiang Mai.
Docieramy szczęśliwie do Chiang Mai. Tu decydujemy się na trzydniowy treking z Panda Tour (1800 B/os). Grupa liczy 7 osób. Oprócz nas są jeszcze dwie Niemki mieszkające w Australii, Szwedka i Australijka.Pierwszy dzień to 2-3 godziny marszu. Trasa nie jest trudna, chociaż miejscami wąska i śliska. Po drodze łapie nas pierwszy deszcz, nie jest to jednak ulewa jakiej się obawiamy, a tylko przelotny opad. Po południu docieramy do wioski, w której mamy spędzić nocleg. Jest jeszcze dosyć wcześnie więc idziemy bliżej poznać wioskę.Następnego dnia trasa jest trochę cięższa - są stome zejścia i podejścia. Zatrzymujemy się na kąpiel nad wodospadem. Na noc idziemy do campu, na który składają się dwie bambusowe chaty - w jednej jest sklep i mieszkają jego właściciele, druga jest dla nas. Dla zabicia czasu gramy w popularną australijską grę karcianą shit head. Po kolacji nasz przewodnik Shin pokazuje różne sztuczki przy użyciu kawałka sznurka. W środku nocy budzi nas straszna ulewa dobrze, że chaty stoją na bambusowych palach, inaczej już dawno spalibyśmy w wodzie. Szum wody nie daje nam spać. Słyszymy, że dziewczyny wyjmują płaszcze przeciwdeszczowe - okazuje się, że dach po ich stronie nie jest tak szczelny jak po naszej. Jakoś udaje nam się ponownie zasną po pewnym czasie budzi nas grzmot i od tej pory nikt już nie śpi przez dobrą godzinę. Zaczyna się burza... najgorsza w naszym życiu.Co chwila robi si bardzo jasno, pioruny uderzają jeden po drugim. Grzmoty są niesamowicie głośne, a echo w górach potęguje nasz strach. Każde 10 sekund ciszy budzi nadzieję na odejście burzy. Huk grzmotów powoduje skurcz mięsni. Zatykamy uszy, jednak nic nie jest w stanie stłumić odgłosów burzy. Wydaje nam się, ze trwa ona już całe wieki. Po pewnym czasie leniwie oddala się od naszego obozowiska, a my próbujemy uspokoić się i zasnąc na nowo.Trzeci dzień trekingu to same atrakcje, na szczęście przyjemniejsze od wczorajszej burzy. Najpierw czeka nas przejażdżka na słoniach, później bamboo rafting, a na końcu tradycyjny rafting na pontonach. Spływy dostarczają nam sporo wrażeń - kilka razy osiadamy na kamieniach albo mamy czołowe zderzenia z głazami. Wychodzimy jednak cało ze wszystkich starć z górską rzeką.Zaraz po powrocie z trekingu postanawiamy dotrzeć do granicy z Laosem. Niestety nic z naszych planów nie wychodzi, okazuje się bowiem, że ostatni autobus już odjechał. Zostajemy więc jeszcze jedną noc w Chiang Mai z zamiarem wyruszenia następnego dnia rano.Wieczorem spotykamy się z koleżankami z trekingu w bardzo europejskim Roof Top Bar. Dostajemy propozycję zatrzymania się w Melbourne u jednej z dziewczyn. Wymieniamy się e-mailami w celu ustalenie szczegółów naszego przyjazdu.Następnego dnia rano jedziemy na dworzec autobusowy licząc na jakiś autobus do granicy. Okazuje się, że bezpośredni jest dopiero za 4 godziny. Jedziemy więc do Chiamg Rai. Tu mamy szczęście - od razu łapiemy połączenie do granicy, dzięki temu docieramy do Chiang Kong na godzinę przed zamknięciem przejścia i jeszcze tego samego dnia jesteśmy w Laosie.
Lokujemy się w turystycznej dzielnicy Banglamphu. Jej główna ulica jest wieczorem zamykana dla pojazdów, rozstawiają się sprzedawcy pamiątek i jedzenia. Jest bardzo dużo ludzi. Popularne są tu drinki za 60B w plastikowych kubeczkach, a nawet wiaderkach za 160B. Ulica tętni życiem, z lokali rozbrzmiewa muzyka i gwar rozmów. Bardzo nam się tu podoba.Następnego dnia rano pierwsze kroki kierujemy do informacji turystycznej dowiedzieć się o tajski boks. Ceny, które nam podają (1000B-2500B) są dla nas zbyt wysokie. Może innym razem będzie okazja zobaczenia walki na żywo. Dzisiaj zwiedzamy Pałac Królewski i Wat Prah Kaeo (wstęp 250B). Później idziemy zobaczyć 45m posąg leżącego Buddy (wstęp do Wat Pro 20B). Cały dzień niestety pada, pogoda nie sprzyja więc zwiedzaniu. Po południu chodzimy po ogromnym Floral Market.Wieczorem jedziemy na ulicę czerwonych latarni. Jest tu niemal tłoczno: dużo dziewczyn, turystów i naganiaczy. Ci ostatni proponują nam ping - pong show. Początkowo nie mamy pojęcia o czym mówią, szybko nam jednak tłumaczą. Okazuje się, że jest to pussy ping - pong show, czyli panie strzelające z piłeczek ping - pongowych. W ramach show jest też gaszenie świeczek na torcie, przelewanie coli z butelki do butelki, strzelanie z balonów i inne. Jeden z naganiaczy prowadzi nas do baru cena: 300B, w tym jedno małe piwo lub drink. Show podobno właśnie się zaczyna. Idziemy za nim tylko dlatego, że bar ma być na Patpong, a sami nie wiemy, która to dokładnie uliczka. Odmawiamy oglądania mówiąc, że musimy się rozejrzeć i ewentualnie wrócimy, chociaż wiemy że nie. Idziemy na piwo (100B/0,33 l) do jednego z pubów, gdzie na barze, na środku lokalu tańczą dziewczyny w samej bieliźnie. Po kilku piosenkach przechodzą przez salę i wtedy można wybrać sobie którąś (4000B/noc).Decydujemy się w końcu na pussy show. Podobno mamy tylko kupić drinka, a za występ już się nie płaci. Po dwóch pokazach, które w dodatku wcale nam się nie podobają podchodzi do nas jakaś kobieta i mówi, że mamy zapłacić 200B za show. Kłócimy się, że nie było o tym mowy, co więcej na szybie jest napis, że nie ma żadnych dodatkowych opłat. Kończy się na tym, że bierzemy ze sobą kupione piwo i opuszczamy lokal. Spacerujemy jeszcze po nocnym targu, który funkcjonuje mimo iż jest już godzina pierwsza. Chcemy zjeść coś w ulicznej restauracji, ceny powodują jednak, że wracamy trochę głodni do Banglamphu. Powrót nocnymi autobusami udaje nam się tylko dzięki pomocy uczynnych Tajów, bezpośredniego połączenia bowiem nie ma. Jeden z mężczyzn czekających na autobus podjeżdża z nami kilka przystanków tylko po to aby pokazać nam gdzie i w co mamy się przesiąść. Następnego dnia jedziemy zobaczyć Wat Traimit i największy na świecie szczerozłoty posąg Buddy. Później spacerujemy po Chinatown. Trafiamy tu na ogromny bazar. Ceny są bardzo niskie, niestety sprzedaż tylko hurtowa. Jedziemy następnie do Siam Square pochodzić po centrum. Zanieczyszczone powietrze staje się nie do zniesienia. Jak najszybciej chcemy się wydostać z zatłoczonego, zakorkowanego centrum. Jak na złość stoimy na złym przystanku, z którego jeździ do nas tylko jeden autobus. Powrót do hotelu zajmuje nam bardzo dużo czasu.Wieczorem robimy zakupy, ostatni raz idziemy też na targ, na którym próbujemy tajskiego deseru - kleistego ryżu z owocami longana, polanego mleczkiem kokosowym (15B) - przepyszny.Dzisiaj pakujemy się i jedziemy na lotnisko. Po południu lot do Sydney.