www.pyrkiwpodrozy.com. Wszelkie prawa zastrzeżone.
pyrkiwpodrozy.com
Przelicznik walut: 1 zl = 3000 kipów Koszt: 13,5$/dzień/osoba
Zaraz po przekroczeniu granicy kupujemy bilety na wolną łódź do Luang Prabang (22$/os-zdecydowanie przepłacone, lepiej kupić bilet w hotelu), która płynie przez dwa dni po 6-7 godzin. Szukamy taniego hotelu i wygłodniali wstępujemy do pierwszej napotkanej restauracji. Posileni i napojeni Beer Lao idziemy poznać okolicę.Miasto, chociaż stolica prowincji (najmniejszej), ma właściwie dwie główne ulice przy których wszystko się skupia. Jest bardzo cicho i spokojnie, a ruch na drodze niewielki. Docieramy nad przystań skąd roztacza się piękny widok na Mekong. Przypuszczamy, że stąd wyruszy jutro nasza łódź.
Kiedy następnego dnia rano docieramy na przystań łódka wydaje się być już prawie pełna. Myślimy, że podstawią drugą. Jesteśmy jednak w dużym błędzie, bo upychają nas i jeszcze kilka osób. Na łódce są praktycznie sami turyści. Nie mamy miejsc siędzących, musimy więc coś sobie zorganizować. Krzysiek siada na boku łódki, Radek na dostawionej ławce, a Kasia na lodówce pełnej Beer Lao. Dziób łodzi zajmuje sterta plecaków, jest około stu osób więc i bagażu niemało.Wyruszamy z małym opóźnieniem. Przed nami 6 godzin. Czas mija wolno. Widoki są ładne chociaż dosyć monotonne. Szukamy sobie zajęcia, mimo to rejs dłuży się strasznie, pomyśleć, że następnego dnia czeka nas powtórka.Po 6 godzinach docieramy do wioski, w której mamy nocować. Boimy się o miejsce do spania, ale jak się okazuje niepotrzebnie - wybór hoteli jest duży.Po kolejnych 8 godzinach spędzonych na łódce docieramy w końcu do Luang Prabang.
Wybieramy mały hotel zlokalizowany w głębi podwórka (5$/pokój 3 os). Postanawiamy dziś spróbować laotańskiej sałatki z zielonej papai i czosnku z dodatkiem sfermentowanej pasty rybnej. W smaku jest nawet nienajgorsza, ale zapach jest tak straszny, że jemy ją na bezdechu.Wieczorem spacerujemy po nocnym targu zlokalizowanym na zamykanej od 17 do 22 jednej z głównych ulic.Następnego dnia rano jedziemy tuk - tukiem (2,5$/os) do odległego o 29 km wodospadu. Widok jest niesamowity, woda ma piękny turkusowy kolor. Korzystamy z okazji i kąpiemy się przy jednym z progów.Wracamy do miasta i wchodzimy na Phu Si skąd roztacza się piękny widok na miasto. Później kupujemy bilety na wycieczkę do Pak Ou (4$) - pobliskich jaskiń, w których jest blisko dwa tysiące posągów Buddy. W drodze powrotnej wstępujemy do wioski whisky i do wioski, w której jesteśmy świadkami powstawania arkuszy ozdobnego papieru z motywami roślinnymi. Zajeżdżamy też do textil village, gdzie powstają jedwabne tkaniny. Możemy zobaczyć jak kobiety tkają szale. Są tu też kokony jedwabników i naturalne barwniki. Z ciekawością czytamy o procesie powstawania jedwabiu.Po powrocie z wycieczki zwiedzamy miasto na rowerach. Wieczorem postanawiamy jechać do stolicy Laosu.
Pierwsze kroki kierujemy do restauracji P.V.O. z pysznymi bagietkami i sajgonkami. W drodze do kopii Łuku Triumfalnego i Stupy Królewskiej wstępujemy na wielki bazar Talat Sao Market, gdzie zaopatrujemy się wszyscy w koszulki z logo polubionego Beer Lao. Decydujemy się pojechać tuk - tukiem (2$/os) do granicy z Tajlandia żeby zobaczyć Most Przyjaźni. Po drodze łapie nas straszny deszcz, porządnie mokniemy i troche marzniemy. Na miejscu żadnego mostu nie widać, jest tylko przejście graniczne. Moze kierowca powinien nas zawieźć w inne miejsce. Zdegustowani wracamy do Vientiane. Wieczór spędzamy w barze nad Mekongiem. Następnego dnia postanawiamy jechać do Pakse, stolica Laosu nie zachęca nas bowiem do dłuższego pobytu.
Na południe Laosu jedziemy publicznym autobusem (85000 Kipow), który oprócz ludzi przewozi towary - całe przejście zastawione jest workami do wysokości ok 1m. Dostanie się na swoje miejsce jest nielada przeprawą.Do miasta docieramy punktualnie o 5.30. Wybór hoteli jest niewielki, w tanim i ładnym nie ma miejsc, pozostałe są dosyć drogie. Zostaje nam tani i obskurny Pansavan opisany w przewodniku jako ponure więzienie. Hotel okazuje się być najgorszym w jakim dotąd spaliśmy. Pokój jest stary i brudny - zwisają pajęczyny, na ścianach są popisane, zapewne przez poprzednich turystów, hasła ostrzegające przed kradzieżami mającymi tu miejsce. Wspólne łazienki również pozostawiają duzo do życzenia. Prysznice to rury bez sitek, z których woda strzela nierównomiernym strumieniem.Po odespaniu nocy spędzonej w podrózy idziemy na późne śniadanie, a później na poszukiwania motorów do wynajęcia (chcemy odwiedzić okoliczne wioski). Idziemy do hotelu, w którym nie było miejsc (Sabaidee 2) bo pamiętamy, że mieli tam motory. Okazuje się, że wszystkie są wypożyczone, ale można zarezerwować. Kiedy rozmawiamy między sobą ustalając szczegóły wynajęcia odzywa się do nas po polsku właściciel hotelu. Początkowo myślimy, że umie tylko jedno zdanie, bo niektórzy wcześniej spotkani w Pakse ludzie znali podstawowe zwroty po polsku. Pan Vong zaczyna jednak z nami rozmawiać po polsku. Okazuje się, że mieszkał 5 lat w Łodzi, a później studiował na Politechnice Warszawskiej Mechanizacje Rolnictwa. Nasze zdziwienie jest ogromne - daleko na południu Laosu w rejonie już nie tak turystycznym jak poprzednie, w których byliśmy rozmawiamy z Laotańczykiem w naszym ojczystym języku. Zostajemy w kawiarni przy hotelu wylegujemy się w hamakach i popijamy najsmaczniejszą jak dotąd mrożona kawę i napój czekoladowy (ovaltine).
Następnego dnia wyruszamy na motorowa wyprawę po okolicznych wioskach (8$/dzień/motor). Wcześniej czytamy w hotelu ostrzeżenie przed innymi motorami - ich kierowcy zazwyczaj nie maja prawa jazdy. Jazda jest fantastyczna, drogi prawie puste. Mijamy plantacje kawy i herbaty. Na bocznej drodze do jednego z wodospadów mamy mały wypadek - droga jest stroma i śliska, choć nie wygląda, na szczęście kończy się na kilku siniakach. Przy kolejnym, większym wodospadzie TadFan łapie nas ulewa i straszna burza. Schraniamy się, po zapraszającym geście, przy stoisku u jednej z pań sprzedających kawę i herbatę. Podchodzą do nas zaciekawione dzieci z innych straganów. Wesoło spędzamy z nimi czas. Robi się chłodno. Cieszymy się, ze wzięliśmy kurtki od deszczu, które chronią nas teraz przed zimnem. Kiedy przestaje padać postanawiamy jechać nad najwyższy w okolicy wodospad (120 m). Zamiast do niego docieramy do jakiegoś dziwnego opustoszałego obozu w środku lasu. Zastajemy w nim dwóch mężczyzn, chyba wojskowych, których pytamy o drogę. Pokazują nam, ze musimy zawrócić, okazuje się, ze zabłądziliśmy. Wracamy do Paxong, oddalonego o 52 km od Pakse. Już nocą znajdujemy jedyny hotel w miejscowości. Rano wybieramy inna, dobrze oznakowana drogę i docieramy do miejscowości, gdzie mieliśmy spędzić poprzednia noc - Tadlo. Okolica jest bajkowa - domki nad rzeką, a w pobliżu wodospady. W drodze powrotnej zatrzymuje nas policja podejrzewamy, ze za prędkość. Mamy obawy - w razie kontroli Krzysiek nie ma prawa jazdy. Policjanci pytają nas dokąd jedziemy i kiwają głowami na potwierdzenie, ze to właściwa droga (jedyna główna wiec nie mieliśmy wątpliwości, ze dobrze jedziemy) i puszczają nas wolno. Docieramy do Pakse. Tym razem mamy już zarezerwowane miejsce w Sabaidee 2. Wieczorem idziemy do upatrzonej wcześniej restauracji nad Mekongiem. Próbujemy zupy rybnej i ryby grilowanej w liściach bananowca. Wszystko popijamy oczywiście Lao Beer.
Na wyspę Don Kohn docieramy koło południa (bus-3$, łódka-2$). Oglądamy hotele, których jest tu kilka i wybieramy bambusową chatkę na palach nad samym Mekongiem (2$ chatka/2 os.) Spacerujemy po wyspie. Jest bardzo cicho i spokojnie. Znajdujemy dobrą i dosyć tanią restaurację z bogatym menu. Spędzamy w niej sporo czasu próbując laotańskich specjałów. Przy każdym rachunku mylą się na naszą korzyść, za pierwszym razem staramy się wytłumaczyć, że źle policzyli jednak bariera językowa zwycięża. Błędy w rachunkach wyrównujemy więc napiwkami.Wypożyczamy rowery (1$/dzień) i zwiedzamy naszą i pobliską połączoną mostem wyspę Don Det. Resztę dnia spędzamy w hamakach na tarasie naszej chatki. Na wyspie generalnie nie ma prądu więc wieczorem siedzimy przy olejowych lampach. Gdzieniegdzie tylko słychać głośno pracujące generatory. Około 18 mieszkańcy wyspy zbierają się przed kilkoma telewizorami, które są na wyspie i uważnie śledzą losy bohaterów jakiegoś serialu.
Dalej - kierunek Kambodźa.