Nowa Zelandia
Przelicznik walut: 1NZ$ = 2,3złKoszt: 50$/dzień/osoba
Christchurch
Z lotniska jedziemy autobusem (7NZ$/os) do schroniska YHA, w którym wcześniej zarezerwowaliśmy nocleg. Popołudnie przeznaczamy na spacery po mieście, które okazuje się bardzo urokliwe. Wieczorem idziemy do pubu spróbować nowozlenadzkiego piwa. W mijanych barach, jak również w naszym, jest sporo ludzi mimo poniedziałku. Zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić w Australii. Zaraz po śniadaniu idziemy do Kiwi House w centrum Christchurch, chcemy bowiem jak najszybciej zobaczyć jak wyglądają te dziwne ptaki. Musimy trochę poczekać aż się obudzą. W Kiwi House stworzono im specjalne warunki, które sprawiają, że aktywne w ciągu nocy kiwi tu są aktywne w ciągu dnia. Ptaki są dwa i to całkiem spore. Samiec cały czas biega podekscytowany. Odwiedzamy Centrum Artystyczne mieszczące się w pięknym starym budynku. Ze wszystkich galerii i sklepów najbardziej podoba nam się ten z latawcami. Od dzisiaj mamy do dyspozycji wypożyczony samochód (39 NZ$/d), aby bez problemu przemieszczać się po wyspie południowej. Po porannym zwiedzaniu wyruszamy w drogę. Pierwszym celem jest Narodowe Marae - największy na wyspie ośrodek kulturalny, w którym akurat nie ma żywej duszy, a dom spotkań i nauki są zamknięte. Kolejnym przystankiem jest molo nad oceanem. W pobliskim supermarkecie robimy większe zakupy żywności na naszą daleką podróż. Później jedziemy na Port Hills, grupę wzgórz, z których roztacza się niesamowity widok na miasto i okolicę. Droga jest malownicza, ale bardzo kręta. Jeżeli ktoś chce mieć widoki lepsze niż z tutejszej gondoli powinien przejechać właśnie drogą do Port Hills. Teraz kolej na Półwysep Banksa. Widoki w drodze do Akaroa - miasteczka na Półwyspie są cudowne. W jedną stronę wybieramy drogę górską, która jest do tego stopnia stroma i kręta, że hamulce dają o sobie znać - aż się z nich dymi i czuć paloną gumę. Całe szczęście dzieje się to już po zjeździe z drogi. Akaroa jest ładnym miasteczkiem we francuskim stylu. Szkoda, że nie mamy więcej czasu aby się w nim zatrzymać i poznać. Robi się późno a przed nami jeszcze długa droga. Udaje nam się jednak dotrzeć nad jezioro Tekapo.
Lake Tekapo
Po długich poszukiwaniach znajdujemy w końcu schronisko gdzie są jeszcze jakieś wolne miejsca (23 NZ$/os w pokoju 4-osobowym). Schronisko jest nowe i bardzo nowoczesne, z tarasu i niektórych okien roztacza się piękny widok na jezioro i góry wokół niego. Rano jedziemy zobaczyć, zbudowany z zebranych w okolicy kamieni, kościół Dobrego Pasterza. Takiego pięknego widoku wierni nie mają chyba nigdzie indziej. Przed nimi zamiast ściany jest duże okno z widokiem na jezioro Tekapo i góry.
Mt Cook
Z Lake Tekapo jedziemy do Mount Cook. Pogoda niezbyt nam sprzyja, jest pochmurno i pada, więc niestety nie widzimy wszystkiego w pełnej okazałości. Po pewnym czasie zaczyna się rozjaśniać, wśród chmur wyłaniają się szczyty. Idziemy zobaczyć lodowiec Tasmana, który jak się okazuje jest pod grubą warstwą kamieni. Gdzieniegdzie tylko widać pływającą krę. Około południa wyruszamy w drogę powrotną - do Queenstown. Zajeżdżamy do miasteczka Wanaka żeby odwiedzić Puzzling Word. (kupujemy bilet łączony na labirynt i pokoje iluzji 10 NZ$/os). Labirynt jest rzeczywistych rozmiarów drewnianą "budowlą". Główny cel to zdobycie czterech wież w narożnikach, a następnie wydostanie się. Nie jest to wcale takie proste jak nam się na początku wydawało. Robimy kilka kilometrów zanim znajdujemy drogę do ostatniej z wież, a później do wyjścia. Zabawa jest przednia. Po drodze spotykamy sporo błądzących osób. Kolej na pokoje iluzji. Najciekawszy jest ten, w którym podłoga jest pochyła przez co piłka turla się pod górę, a i fotel porusza się, zdawałoby się wbrew grawitacji. Z Wanaka jedziemy do Arrowtown miasteczka, które ma wyglądać jak Dziki Zachód. Robimy sobie krótki spacer po tym uroczym miejscu.
Queenstown
Do światowej stolicy sportów ekstremalnych docieramy już po 19. Udaje nam się znaleźć nocleg w schronisku Backpackers (19 NZ$/os w pokoju 4-osobowym). Schronisko jest bardzo klimatyczne - jest bardzo kolorowo, a pokoje mają zabawne nazwy. My lądujemy w sky diving. Następnego dnia decydujemy się wykupić skok na bungy ze 134 m nad Kanionem Nevis (199 NZ$). Jak skakać to z największej wysokości. Poranne godziny są już zarezerwowane, została tylko 14, jak widać skoki cieszą się dużą popularnością. Jedzie nas około 22 osób, z czego jak się później okazuje skakać zmierza 15, reszta to widzowie. Wśród odważnych są tylko dwie dziewczyny. Na platformie do skoków poziom adrenaliny rośnie, częściowo za sprawą szklanej podłogi, z której widać skaczących oraz rzekę w dole kanionu. Skoki przebiegają bardzo sprawnie. Strasznie wygląda podejście do krawędzi i pierwsze odbicie - po skoku wraca się bowiem na wysokości ok. 100 m. Takiego rodzaju strach przeżywamy chyba pierwszy raz w życiu. Najgorsze jest podejście do krawędzi ze skrępowanymi już nogami i oczywiście zdecydowanie na odbicie się (nie można patrzeć w dół!). Lot, chociaż trwa krótko jest niesamowitym przeżyciem. Tylko jeden chłopak, który miał skakać rezygnuje. Wracamy do Queenstown prosto do samochodu i ruszamy w drogę do Te Anau. Tu nocujemy w "domowym schronisku" - kilka pokoi w domu jednorodzinnym jest do dyspozycji gości.
Fiordland
Z samego rana wyruszamy zobaczyć Fiordland - najdzikszy region Nowej Zelandii, a zarazem wielki Park Narodowy wpisany na Listę UNESCO. Trasa jest piękna biegnie pośród gór i jezior. Po drodze przejeżdżamy przez tunel wykuty ręcznie w skale. Droga jest wąska i kręta, dobrze, że praktycznie nie ma na niej ruchu. Z Milford Sound mamy wykupiony rejs wśród fiordów (45 NZ$/os). Pogoda nam nie sprzyja. Jest mglisto i trochę pada, podobno to typowe dla tego regionu. Fiordy są niesamowite, a głębokość dna sięga 200 m (podobno głębokość maksymalna dochodzi do 300 m). Z Milford Sound wracamy na noc do Wanaka. W drodze powrotnej zatrzymujemy się na spacer ścieżką przyrodniczą, nad Lustrzanymi Jeziorami oraz Ellington Valley. Objeżdżamy całe Wanaka w poszukiwaniu noclegu. Nic nie udaje nam się znaleźć poza motelem, w którym jest dla nas za drogo. Postanawiamy jechać do następnej miejscowości ok. 12 km dalej. Szczęśliwie znajdujemy tu pokój 4 - osobowy, ale jesteśmy we dwoje. Dużym minusem jest brak ogrzewania. Trochę w nocy marzniemy.
Fox Glacier
Następnego dnia rano jedziemy do małego miasteczka Fox Glacier. Ze względu na wczesną godzinę bez problemu znajdujemy tani pokój w schronisku (20 NZ$/os). Po krótkim spacerze wzdłuż głównej ulicy jedziemy nad lodowiec. Po ok. 30 minutach marszu docieramy do jęzora lodowca. Słychać pękanie lodu. Od czasu do czasu odrywają się kawałki lodu z hukiem spadając na ziemię. Udajemy się później nad pobliskie jezioro Matheson, w którym odbijają się ośnieżone szczyty gór. Robimy sobie spacer ścieżką wokół jeziora. Po noclegu w Fox Glacier czeka nas długa droga. Z Fox Glacier jedziemy do Franz Josef Glacier, aby zobaczyć kolejny lodowiec. Tym razem nie podchodzimy do samego jęzora (1 h, Kasia nie czuje się najlepiej) tylko obserwujemy go z daleka. Zajeżdżamy do Hokitika - miasta, w którym znajdują się wytwórnie ozdób z jadeitu. Możemy przyjrzeć się jak powstają wisiorki z tego minerału (bezpł.). Idziemy też do mini huty szkła. Otwarty jest jednak tylko sklep, poza tym nic się nie dzieje, a to z pewnością z okazji niedzieli. Naszym kolejnym przystankiem jest Punakaiki, gdzie znajdują się charakterystyczne naleśnikowe formacje skalne, nie do końca wiadomo jak powstałe. Kiedy jest już prawie ciemno dojeżdżamy do punktu obserwacji kolonii fok. Jakoś udaje nam się je wypatrzeć - to naprawdę spora kolonia. Szukamy jakiegoś parkingu na nocleg tę noc spędzimy bowiem w samochodzie.
Wellington
Rano oddajemy w Picton samochód do wypożyczalni. Jeden z jej pracowników podwozi nas na prom (45 NZ$) na drugą stronę wyspy. W Wellington załatwiając inne sprawy przegapiamy darmowy autobus do centrum. Płacimy po 5 NZ$ od osoby i pod YHA podwozi nas samochód z jakiegoś innego schroniska. Pobyt w Wellington zaczynamy od próby kupienia biletu na dalsza podróż - z Santiago do Iquitos. Przed nami mnożą się jednak same problemy i po kilkudniowych staraniach kupno on-line nie udaje się. Spacerujemy po Ogrodzie Botanicznym. Zaczepia nas mężczyzna, którego ojciec jak się okazuje pochodzi z Polski. Łamaną polszczyzną oferuje nam pomoc. Prosimy go o wskazanie drogi do centrum. Oglądamy centrum Wellington. Wieczorem potęgują się Kasi problemy z żołądkiem. Jest to już piąty dzień i jak się okazuje później - kulminacyjny ból. Zastanawiamy się czy nie jechać do szpitala. Czekamy jednak do następnego dnia. Rano dzwonimy do Polski do przedstawiciela naszego ubezpieczyciela w celu umówienia wizyty u lekarza. Za jakiś czas dostajemy telefon zwrotny z informacją o umówionej wizycie. I tak Kasia ląduje u doktor Boyle dwie ulice od naszego schroniska. Po wstępnych oględzinach i rozmowie pani doktor nie potrafi stwierdzić, co Kasi dolega więc wysyła ją na izbę przyjęć do Wellington Hospital. Spędzamy tu kilka godzin, podczas których robią Kasi różne badania. Wyniki są prawidłowe. Mówią, że to jakaś infekcja, którą właściwie organizm już zwalczył. W razie nawrotów mamy zgłosić się do lekarza albo wrócić do nich. Kwalifikują przypadek Kasi do nagłego i dzięki temu wizyta w szpitalu nic nas nie kosztuje. Od dzisiaj znowu mamy samochód, więc zaraz po wyjściu ze szpitala jedziemy do Muzeum Te Papa korzystając z ostatnich godzin jego otwarcia. Wstęp bezpłatny, opłata jest tylko za parking. My parkujemy pod pobliskim supermarketem co nas nic nie kosztuje. Muzeum okazuje się być najlepszym, w jakim do tej pory byliśmy. Jest bardzo dużo wystaw, w tym interaktywnych. Jest historia Nowej Zelandii pokazana w świetnym 15 minutowym filmiku wyświetlanym w pokoju pełnym starych przedmiotów, które "ożywały" w zależności od tego co było akurat na ekranie. Znajduje się tu pięknie wykonany maoryski dom spotkań, do którego można wejść. Ciekawą interaktywną wystawą jest Awesome Forces, w której można doświadczyć trzęsienia ziemi w małym domku. Po wizycie w muzeum ruszamy w drogę do Rotorua - miasta gejzerów i gorących wód. W drodze zatrzymujemy się przy dwóch schroniskach, które są już niestety zamknięte. Do celu pozostał jeszcze spory kawałek drogi, więc spędzamy kolejną noc w samochodzie.
Rotorua
W schronisku w Rotorua jesteśmy parę minut po 8. Jemy śniadanie i jedziemy do wioski Whakarewarewa (20 NZ$/os). Trafiamy akurat na czas występów maoryskiej grupy. Mamy okazję zobaczyć ich tradycyjny taniec i posłuchać ich muzyki. Razem z przewodnikiem, wliczonym w cenę biletu, zwiedzamy wioskę. Trzeba trochę czasu, aby przyzwyczaić się do wszechobecnego zapachu siarkowodoru, bardzo intensywnego tu w wiosce. Wioska ma kilka gorących jezior, których wodę wykorzystuje się do kąpieli. Para wydobywająca się z ziemi jest natomiast wykorzystywana do gotowania. W tutejszej restauracji można spróbować gotowanych w ten sposób potraw. Prosto z wioski jedziemy do Volcanic Valley powstałej po wybuchu wulkanu Mount Tarawera. Wstęp 22,5 NZ$/os - bilet studencki. Idziemy na spacer przygotowaną i dobrze opisaną ścieżką. Przy kupnie biletu dostajemy dodatkowo broszurkę, na której jest mapka z zaznaczonymi najważniejszymi atrakcjami wraz z ich opisem. Pogodę mamy piękną więc spaceruje się z przyjemnością. Dochodzimy do końca trasy skąd odwozi nas na parking kursujący tu autobus.
Auckland
Do Auckland docieramy po południu i mamy ogromny problem z parkowaniem. Wszystkie parkingi w centrum są płatne, a te przy naszym schronisku akurat najwięcej bo to pierwsza strefa (4 NZ$/h). Zostawiamy w pokoju plecaki i na recepcji pytamy o supermarkety w centrum - jedyne darmowe miejsce do parkowania. Jeden ze sklepów, dobrze się składa, jest przy Victoria Park's Market - bazarze, który chcieliśmy zobaczyć. Parkować pod supermarketem można przez 90 min., tyle mamy więc czasu żeby zwiedzać targowisko. Jest tu sporo sklepików z pamiątkami, jak się później okazuje tańszymi niż w centrum. Zwiedzamy główne ulice miasta. Jest głośno i tłoczno, zupełnie inaczej niż w pozostałych miastach Nowej Zelandii. Wieczorem, kiedy parkowanie jest już za darmo (od 18 do 7), mamy ogromny problem ze znalezieniem miejsca. Krążymy po bocznych uliczkach w okolicach schroniska ale nic z tego. Udaje nam się wypatrzeć trochę tańszy parking 5 min drogi od YHA (18-6.30 - 4NZ$, 6.30-18 - 8NZ$). Jest tylko jedna niedogodność - trzeba zapłacić do 6.30. Po śniadaniu wymeldowujemy się i zanosimy plecaki do samochodu, a sami idziemy po pamiątki do Victoria Park's Market. Stąd udajemy się nad zatokę. Niektóre z cumujących tu jachtów kosztują chyba miliony. Znad zatoki idziemy pod Sky Tower licząc, że może akurat ktoś będzie skakał z wieży. Nic z tego więc idziemy na Aotea Square. Stoi tu dużo straganów. Trochę nas dziwi, że główny plac zastawiony jest stoiskami. Powoli zbieramy się. Samochód oddajemy w filii blisko lotniska, na które nas podwożą.
Następny cel: Ameryka Południowa !
Przejdź do relacji z Chile: