www.pyrkiwpodrozy.com. Wszelkie prawa zastrzeżone.
pyrkiwpodrozy.com
Naszym pierwszym celem staje się Red Fort. Pytamy na lotnisku o jakiś tani transport do centrum. Okazuje się, że jeżdżą tanie autobusy komunikacji publicznej (jeden bilet ok. 20 rupii). Jesteśmy pierwszymi pasażerami. Sadowimy się więc przy oknie, blisko kierowcy i sprzedawcy biletów, żeby powiedzieli nam kiedy mamy wysiąść. Widoki za oknem zmieniają się jak w kalejdoskopie: od piasków i nieurodzajnej ziemi poprzez a'la park pełen małp do brudnego, zatłoczonego i niemiłosiernie głośnego centrum. Już z daleka naszym oczom ukazuje się Czerwony Fort. Wyskakujemy (dosłownie) z autobusu prawie na środku ulicy, bo na pewno nie na przystanku. Lawirując między pojazdami prawie cudem dostajemy się na drugą stronę. W krótkiej już drodze do Fortu mijamy śpiących na chodniku bezdomnych i całe grupki zabiedzonych dzieci, które wyciągają do nas ręce prosząc o pieniądze. Okazuje się, że turystów obowiązuje specjalna cena za wejście do Fortu (ok. 100 rupii). Zaraz przy wejściu ochrona, w dbałości o bezpieczeństwo, każe nam wypakowywać plecaki, trochę się buntujemy i po wyjęciu kilku rzeczy z wierzchu wpuszczają nas dalej, gdzie ukazuje nam się całkiem ładny widok. Chodzimy więc po terenie fortu podziwiając i robiąc zdjęcia. Robi się coraz bardziej gorąco. Znudzeni Hindusi leżą w cieniu na trawie i odpoczywają (zastanawiamy się czy to ich przerwa w pracy). Po chwili zmęczeni upałem, czując na plecach ciężar plecaków, idziemy ich przykładem i sadowimy się niedaleko. Budzimy ogromne zainteresowanie, mężczyźni przyglądają się nam i prowadzą dyskusje w hindi - swoim ojczystym języku, którego niestety nie rozumiemy. Po jakimś czasie podchodzi dwóch młodych chłopców prosząc o autografy, z miłym zaskoczeniem spełniamy ich prośbę. Również wiewiórki bardzo się nami interesują, do tego stopnia, że musimy się od nich opędzać.
Po przeczekaniu południa wyruszamy pieszo w kierunku Wielkiego Meczetu. Po dotarciu na miejsce bierzemy się za poszukiwania czegoś do jedzenia. Nie mamy jeszcze zaufania do ulicznego jedzenia, poza tym wolimy nie ryzykować przed czekającą nas podróżą. Kierujemy nasze kroki do polecanej przez przewodnik restauracji. Znalezienie jej, w wąskiej uliczce muzułmańskiej dzielnicy, przysporzyło nam nie lada trudności. Zamówione przez nas potrawy są bardzo smaczne, aczkolwiek dosyć pikantne. Posileni dochodzimy do wniosku, że już czas szukać transportu na dworzec. Po dość długim targowaniu usadawiamy się w motorikszy mającej dowieść nas do celu. Jazda trwa bardzo długo, nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to aż tak daleko. Po kilkunastu minutach gubimy się na mapie i odtąd jesteśmy zdani tylko na naszego kierowcę. Strach zagląda nam w oczy, cały czas bowiem nie jesteśmy pewni czy dobrze się z nim zrozumieliśmy co do nazwy dworca, a do pociągu coraz mniej czasu... Po pełnej emocji jeździe (nad głowami nieustannie trąbiły klaksony, wszyscy się wyprzedzali na trzeciego i walczyli o najmniejszą wolną przestrzeń na drodze, do tego wszystkiego było niemiłosiernie duszno) dotarliśmy na właściwe miejsce. Pierwszy dzień w Delhi kończymy na dworcu Sarai Rohilla czekając na pociąg, który zawiezie nas na odległą, o ponad 600 km, pustynię Thar.Pociąg przyjechał w miarę punktualnie. Wyglądał podobnie do naszego osobowego, tyle że ławki były drewniane z ceratowym obiciem. Na ławce takiej były 3 miejsca, mimo że była podobnej wielkości jak polska! Ciekawą dla nas rzeczą były także wiatraki zamontowane na suficie. Po kilku godzinach jazdy w upale uznaliśmy jednak, że jest to świetny pomysł.
Już na początku trasy wsiadło bardzo dużo ludzi, sporo z nich stało. W naszym wagonie były tylko 2 kobiety - jedna Hinduska i Kasia. Wszystkich wokół dziwiła obecność białych turystów w takim pociągu. Byli jednak do nas bardzo przyjaźnie nastawieni, ci którzy umieli coś po angielsku wypytywali nas o to gdzie jedziemy i skąd jesteśmy. Hindusi są bardzo otwarci, szybko zawierają nowe znajomości. Gdy w pociągu było dużo ludzi, siadali po 5 na jednej ławce, zabierali sobie nawzajem gazety i godzinami rozmawiali z nowo poznanymi osobami. Gdy jeden z Hindusów po kilku godzinach wysiadał, miał już w wagonie kilku nowych przyjaciół. W nocy pociąg zamienił się w wielką sypialnię, łóżkiem była nawet podłoga i półka na bagaże. Koniec podróży spędziliśmy prawie samotnie. Pociąg dojechał do Jaisalmeru z dwugodzinnym opóźnieniem.
Wsiadamy na wielbłądy i wyruszamy w drogę po bezkresnej pustyni. Początkowo przewodnicy prowadzą nasze wielbłądy, jedynie Kasię pozostawiono na łaskę i niełaskę dromadera. Po pewnym czasie wszyscy zaczynają sami powozić swoje zwierzę. Jazda jest bardzo fajna, choć siedzenie dosyć twarde i jak to określił jeden z przewodników: "we have balls like steel". Wielbłąd Patryka przez całą drogę zostawał z tyłu i nie bardzo się słuchał. Okazało się, że jest to zwierzę wyścigowe i nie podoba mu się nasze wolne tempo jazdy. Na życzenie wszyscy mamy okazję spróbować trochę szybszej jazdy, która okazuje się szczególnie fajna.
Po drodze mijamy wioski na pustyni i aż trudno sobie wyobrazić jak w takich warunkach mogą żyć ludzie. Ich domy to małe lepianki, a jedyne źródło wody to wspólna studnia w środku wioski. W południe zatrzymujemy się w opuszczonej chatce, aby przeczekać największy upał. Tam też dostajemy ciepły posiłek sporządzony przez naszych przewodników. Po trzech godzinach ruszamy dalej. Pod wieczór docieramy do pięknych wydm, gdzie rozbijamy na noc obóz.
Wieczorem urządzamy z naszymi indyjskimi towarzyszami konkurs piosenki narodowej. Jest bardzo sympatycznie, piosenka o Camelmanie wzbudza w nas zachwyt, a ich faworytem są nasze "sokoły". Nocleg pod gołym niebem na pustyni to naprawdę niesamowite przeżycie. Gwiazdy są widoczne wspaniale jak nigdzie indziej, a cisza jaka nam towarzyszy działa kojąco. Następnego dnia, po kilkugodzinnej jeździe docieramy do drogi, gdzie czekamy na jeepa. Po powrocie do Dżajsalmeru zwiedzamy jeszcze pałac w forcie i idziemy na mały spacer by po południu wyruszyć autobusem w drogę do Dżajpuru.