www.pyrkiwpodrozy.com. Wszelkie prawa zastrzeżone.

pyrkiwpodrozy.com

Powrót do Relacji

Wyprawa do Ugandy, Rwandy i Tanzanii IX-X 2008

Galeria zdjęć:

 

Relacja:

Rwanda

1000 RFr = 4,4 PLN

 

01.10 Ruengheri

Kilka razy dzwonimy do ORTPN w Kigali, później pół dnia spędzamy w lokalnej siedzibie ORTPN żeby wyjaśnić, dlaczego nie ma nas na liście osób mających pozwolenie na wycieczkę do goryli, przecież pieniądze przelaliśmy dwa miesiące wcześniej. Niestety pracownicy ORTPN nie znają zbyt dobrze angielskiego, ciężko jest się z nimi komunikować, co potęguje naszą frustrację. Po kilku godzinach w końcu się wszystko wyjaśnia - zamiast jednego z nazwisk na listę wpisali maila... Podczas długiego pobytu w ORTPN poznajemy ludzi z Nowej Zelandii polecamy im nasz hotel, bo okazuje się, że w tym, który wybrali nie ma już miejsc. W hotelu dogadujemy się z nimi na wspólną taksówkę do punktu zbiórki grup odwiedzających goryle. Taksówkę załatwiamy przez hotel tym bardziej, że cena jest wszędzie taka sama.Wieczorem Radek znowu idzie na mecze, ja zostaję w hotelu.

02.10 Ruengheri - Gisenyi

Rano pobudka. Zamówionej taksówki nie ma, cierpliwie czekamy, kiedy nie przyjeżdża ponad 15 minut po czasie, pytamy, o co chodzi. Okazuje się, że wynikło jakieś nieporozumienie. W końcu recepcjonista gdzieś dzwoni i kierowca zaraz jest.Przed wejściem do parku do biletu dopłacamy po 5$ - opłatę pobraną przez bank. Trafia nam się wycieczka do dużego stada goryli - jeden silverback, kilka samic i sporo młodych. Tropienie stada trwa prawie godzinę drogi przez mokrą dżunglę. Jest dosyć ciężko, ale nikt o tym nie myśli, mając nadzieję na szybkie spotkanie z gorylami. W końcu docieramy do goryli i już wiadomo, że było warto! Obserwujemy grupę przez godzinę, trafiamy akurat na czas sjesty - widok jest sielski, uroczy. Niektóre zachowania bardzo przypominają ludzkie - dłubanie w nosie itd. Duże wrażenie robi na nas ogromny, budzący respekt przywódca stada i bawiące się małe. W pewnym momencie jedna z samic podchodzi tuż obok - przewodnicy tylko pokazują, aby zachować spokój. Godzina z gorylami mija jak pięć minut - wszyscy żałują, że musimy już wracać.W drodze powrotnej porządnie mokniemy i przemoczeni wracamy do hotelu. Przebieramy się, idziemy na obiad i łapiemy busa do Gisenyi tuż przy granicy z DR Kongo. Do celu docieramy późnym popołudniem. Nocleg znajdujemy w Auberze de Gisenyi pokój mamy blisko kuchni (więcej karaluchów) i generatora prądu (hałas). Idziemy na wieczorny spacer nad jezioro a później na piwko w Bikini Tam-Tam. Do hotelu wracamy motorami.

03.10 Gisenyi - Kigali

Dzień jest dosyć chłodny, niezachęcający do kąpieli. Idziemy zatem tylko posiedzieć nad jeziorem. Dziwi nas trochę, że nie ma żadnych turystów, cała uwaga skupia się więc na nas - proponują nam wyprawę łódką, jednak cena nas zniechęca, pozujemy do zdjęć, odpowiadamy na wiele pytań. Po południu zbieramy się do stolicy.Nocleg znajdujemy w Bellevie Lodgement, w bardzo ponurym pokoju bez naturalnego światła, ale za to tanim. Na kolację wybieramy dla odmiany hinduską restaurację. Umawiamy się na następny dzień z Robertem z Hospitality Club. Idziemy do dwóch supermarketów w poszukiwaniu 'pamiątek'. Kupujemy na spróbowanie wino z marakui. Szukamy jakiegoś baru, ale niestety nic takiego nie udaje nam się w pobliżu znaleźć więc wracamy do hotelu skosztować naszego nabytku.

04. 10 Kigali

Jedziemy dwoma motorami do Kigali Memorial Center upamiętniającego ludobójstwo w Ruandzie. Spotykamy się z Robertem, idziemy na chwilę do jego pracy tuż przy hotelu Ruanda. Co prawda mamy już opłacony dzisiejszy nocleg w hotelu, jednak zaproszeni postanawiamy się przenieść do Roberta. Po południu Robert wkręca nas na wesele w hotelu Novotel. Uroczystość wygląda trochę inaczej niż w Polsce - wszyscy goście siedzą w rzędach wokół stołu państwa młodych a na środku grupa wynajętych tancerzy prezentuje tańce narodowe, nam się trafiły z Ruandy i Burundi ze względu na pochodzenie młodych. Każdy z gości dostał butelkę napoju (były tylko bezalkoholowe) i kawałek tortu, który ładnie wyglądał z zewnątrz ale zbyt smaczny nie był. Jest też czas na wręczanie prezentów - zazwyczaj są to drobne upominki w stylu ramki na zdjęcia, bogatsi dają kozy, krowy itd (nie dosłownie tylko deklarują: " masz u mnie 5 kóz", którymi podobno można dysponować albo są przekazywane bliskiej rodzinie młodych w danej wiosce). Po zakończeniu oficjalnej części małżonkowie udają się wraz ze znajomymi do klubu na dyskotekę. My z wesela wymykamy się tuż przed końcem, czyli koło 20 i idziemy do klubu nocnego, w którym jednak ze względu na wczesną porę nic się jeszcze nie dzieje. Robert zdzwania się ze znajomymi i jedziemy motorami na jakiś koncert. W drodze w baku motoru, którym jadę kończy się paliwo, Robert pognał przodem więc nic nie widzi, całe szczęście motocyklista wiozący Radka dostrzegł, że coś jest nie tak i się zatrzymał. Mój kierowca bardzo przeprasza i biegnie gdzieś z motorem po paliwo. Kiedy możemy już jechać mamy dylemat, w którą stronę bo akurat droga się rozwidla a niestety dogadać się po angielsku z motocyklistami nie da. Jedziemy w lewo, bo tak nam się wydaje. Po kilku minutach jazdy nocą po nieznanej okolicy dojeżdżamy na stadion, na którym mają być koncerty, całe szczęście za chwile podjeżdża Robert, który zaczął się już niepokoić i szukać nas przy innym wjeździe. Chociaż jest już dosyć późno i z biletu wynika, że koncert trwa już jakieś dwie godziny, kiedy wchodzimy do sali okazuje się, że nic nas nie ominęło bo impreza jest opóźniona (tylko 2 godziny!). Na koncercie mamy okazje skosztować wódki (waragi) sprowadzanej z Ugandy pakowanej w woreczkach po 120 ml. Jest ona bardzo tania, chociaż picie z rozerwanego woreczka niezbyt wygodne. Dzięki poręcznym opakowaniom udaje się nam ją wnieść do lokalu gdzie jedziemy na dyskotekę, na której bawimy się do późna. Dzień i noc pełne wrażeń kończą się po 5.

05. 10 Kigali

Do południa odsypiamy wczorajsze imprezy, później jedziemy do supermarketu zaopatrzyć się w brakujące składniki do polskiego obiadu, który zamierzamy przygotować. Okazuje się, że w sklepie nie ma śmietany i żaden z pracowników nie wie o czy mówimy... Trudno, pomidory będą tylko z cebulą. Po powrocie bierzemy się za mielone. Warunki, tutaj standardowe dla nas są polowymi - o gazie nie ma mowy gotujemy na mini kuchence na węgiel drzewny, której rozpalenie zostawiamy Robertowi. W kuchni nie ma mebli oprócz stołeczka. Naczynia stoją na podłodze, na podłodze kroimy też niezbędne składniki. Gotowanie w Afryce zdecydowanie sprzyja kuchni jednogarnkowej. W trakcie przygotowań w kuchni i okolicznych domach wyłączają światło okazuje się, że takie problemy są na porządku dziennym i żeby był prąd trzeba go "doładowywać" poprzez wstukanie kodu z karty zdrapki. Podobno sąsiedzi jakoś się dogadują z naprzemiennym doładowywaniem i dzielą się kosztami sprawiedliwie.

06.10 Kigali - Rusumo Falls - Kahama

Rano Robert odwozi nas na dworzec i wsadza do busa do Rusumo na granicy z Tanzanią. Standardowo przesadzają nas do innego, pełniejszego. Na dworcu widzimy wyjątkowo dużo żebraków.Na granicy kupujemy pieniądze i piechotą idziemy do Tanzanii, całkiem spory kawałek pod górkę. Śmieszne i trochę nietypowe przekraczanie granicy. W Tanzanii na przejściu granicznym czekamy kilkanaście minut na wizę. Potem mamy mały problem żeby wydostać się w głąb kraju, są tylko taksówki, które dyktują zbyt wysokie ceny. Dołącza do nas Anglik, więc jest nas już więcej z tym samym problemem. Postanawiamy wykonać manewr, który sprawdził się w niektórych krajach - omijamy taksówki i idziemy przed siebie. Wtedy zaczyna się zabieganie i walka - dosłownie : o klienta. Dochodzimy do zadowalającej nas ceny i ruszamy jedną z taksówek do Bekano. Początkowo planowaliśmy zostać tu na noc, ale wioska okazuje się mniejsza niż przypuszczaliśmy i nic w niej nie ma. Tak się składa, że na poboczu stoi pełny bus do Kahamy więc aż żal nie skorzystać z takiej okazji. Kahamę odnajdujemy w przewodniku tylko na mapie w opisie ani słowa o niej nie ma. Do miasta zajeżdżamy już po ciemku, więc trochę ciężko jest z orientacją i szukaniem noclegu. Jakie jest nasz zdziwienie kiedy okazuje się, że w hotelach, które wypatrzyliśmy nie ma już wolnych miejsc. W końcu pomagają nam mieszkańcy - dwóch młodych chłopaków prowadzi nas do odległej ulicy, na której jest kilka hoteli. Lądujemy w Social Guesthouse. Pokoik jest czyściutki z łazienką (woda jest grzana na dziedzińcu w a'la cysternie) i pierwszy raz z TV (bez możliwości ściszenia). Idziemy coś zjeść, trafia nam się smakowicie wyglądające, ale niestety bardzo twarde mięso z grilla a kiedy pytam o pomidory przynoszą mi keczup. Pijemy bia barii i wracamy do hoteliku.

 

Przejdź do relacji z Tanzanii:

19 maja 2018
2008 Rwanda