www.pyrkiwpodrozy.com. Wszelkie prawa zastrzeżone.

pyrkiwpodrozy.com

Powrót do Relacji

Wyprawa w 100 dni dookoła świata VI-X 2005

Galeria zdjęć:

 

Relacja:

Peru

Przelicznik walut: 1 sol = 1złKoszt: 28$/dzień/osoba

 

Arequipa

Z dworca bierzemy taksówkę do hotelu St. Catalina (kurs 4 s). Niestety nie ma w nim miejsc, a szkoda - w przewodniku napisali, że obsługa zna angielski. Idziemy do innego (noc w pokoju bez łazienki - 24 s), gdzie jakoś się dogadujemy i postanawiamy zostać na noc. Właśnie dobiegła końca nasza najdłuższa 62 - godzinna podróż samolotem, autobusem oraz collectivo. Dzień spędzamy na spacerach po Arequipie i poszukiwaniach jakiejś sensownej wyprawy do Kanionu Colca. Wybieramy Wasi Tour (82 s/os) i ich propozycję dwudniowego trekkingu po kanionie. 

Kanion Colca

Musimy wstać o 1, bo o 2 odjeżdża autobus publiczny do Cabanaconde. Pod hotel przyjeżdża po nas taksówka. Kierowca chce zapłaty, ale jakoś udaje nam się wytłumaczyć, że za kurs płaci agencja, nie my. Droga do wioski jest kręta, w pewnym momencie kończy się asfalt. Siedzimy na samym końcu autobusu więc na dołkach ze spania nici. Przed 7 dojeżdżamy do Cruz del Condor. Jest bardzo zimno, ale widok na kanion niesamowity. Przy głównym punkcie widokowym rozkładają się stragany. Po 8 spotykamy się z naszym przewodnikiem, który kupuje nam śniadanie. Pierwszy raz mamy okazję pić herbatę z liści koki, dobrze się składa gdyż Radek średnio się czuje w związku z wysokością, na której jesteśmy, a herbatka ma łagodzić takie dolegliwości. Na kondory czekamy prawie do 9. Przylatuje ich sześć - krążą nad naszymi głowami albo siedzą na pobliskiej skale. Robią ogromne wrażenie latając z prądem powietrza.  Lokalnym autobusem jedziemy w stronę Cabanaconde. Wysiadamy przy jakiejś ścieżce na polu - tu podobno zaczyna się nasz trekking. Pierwszy odcinek to 3 godziny samego schodzenia. Pokonujemy w tym czasie różnicę wysokości 1 km. W mijanej wiosce jemy obiad. Dla odmiany mamy teraz kawałek ostrego podejścia mijamy kolejne wioski. Za ostatnią zaczyna się zejście na dno kanionu do miejsca zwanego oazą, w którym mamy spędzić noc. Są tu do dyspozycji dwa baseny. Temperatura wody i powietrza zniechęca nas jednak do kąpieli. Bungalow, w którym mamy spędzić nocleg zbudowany jest z bambusowych kołków umieszczonych jednak tak rzadko, że w nocy wiatr i chłód dają się trochę we znaki. Wstajemy w nocy przed 3, a o 3 wychodzimy już na szlak. Przed nami trzy godziny naprawdę ciężkiego podejścia całe szczęście, że po drodze trafiamy na panią sprzedającą mate do coca. Po wyjściu z kanionu idziemy na śniadanie do Cabanaconde, po czym przewodnik wsadza nas w autobus powrotny do Arequipy. 

 

Arequipa

Czas na zwiedzanie. Zaczynamy od Klasztoru św. Katarzyny, który jest miastem w mieście (25 s/os). Trzeba więc przeznaczyć trochę czasu na jego zwiedzanie. Zaraz przy wejściu zaczepia nas pani przewodnik mówiąca po angielsku i proponuje przyłączenie się do grupy. Z chęcią się zgadzamy myśląc, że jest to wliczone w cenę i tak już drogie biletu. Pod koniec zwiedzania zostajemy poinformowani, że przewodnik nie jest wliczony w cenę i oczekuje napiwku... Na głównym placu miasta - Plaza de Armas są akurat koncerty różnych orkiestr. Odbywają się one pod samą katedrą, którą zwiedzamy, a w której akurat jest msza. Co lepsze drzwi do katedry są otwarte na oścież i czasami słychać bardziej to co się dzieje na ulicy. Spacerując ulicami trafiamy na jakąś manifestację studencką, której towarzyszy sporo policjantów z tarczami. Wolimy się pozostać w cieniu. Idziemy na happy hour do jednego z pubów, gdzie pierwszy raz próbujemy pisco sour (12 s/2). Jest to pisco (winiak) z dodatkiem soku z limonki, cukru, piany z białek i kropli gorzkiej wódki. Drink bardzo nam smakuje. 

 

Nasca

Do Nasca wyjeżdżamy z samego rana. Autobus zamiast 8 godzin jedzie 11 więc docieramy jak jest już ciemno. Wysiadamy w jakimś dziwnym miejscu - z pewnością nie na głównym terminalu. Chcąc nie chcąc musimy wziąć taksówkę (3 s) do wybranego z przewodnika hotelu blisko centrum. Cena noclegu okazuje się dużo wyższa niż podaje przewodnik. Opuszczamy więc hotel mimo iż na wyjściu obniżają cenę. Wstępujemy do hostelu obok. Wygląda bardzo ładnie i mamy obawy czy warto wogóle wchodzić i pytać o miejsce. Okazało się, że jednak warto. Za dwójkę z łazienką płacimy 30 soli. Widać, że hostel jest nowy, bo pokoje są bardzo czyste i nawet mają telewizor. Idziemy coś zjeść a potem na spacer po mieście. Trafiamy akurat na jakiś festyn. Stoi dużo straganów i wszystkie sklepy mino dosyć późnej pory są jeszcze otwarte. Na scenie tańczą i śpiewają cztery dziewczyny. Nie możemy nigdzie znaleźć informacji z jakiej okazji w środku tygodnia organizowana jest taka impreza. Towarzyszą jej biegi. Ci, którzy biorą w nich udział mają niemały problem by przebić się przez tłum, nie ma bowiem żadnej odgrodzonej trasy. Rano w jednej z agencji wykupujemy, na następny dzień, lot nad liniami Nasca. Najtańszy lot, który udaje nam się znaleźć kosztuje 35$/os plus 5 soli opłaty lotniskowej.  Dzisiejszy dzień to dzień odpoczynku - głównie od jazdy autobusami. Spacerujemy po bazarze i w końcu mamy okazję popróbować tutejszych przysmaków. Kupujemy kawał białego słonego sera. Próbujemy owoców kaktusa, są pyszne. Idziemy na piwo. Na spróbowanie bierzemy jedno Malta, czyli bardzo słodkie. Próbujemy ciast i pysznych churrasco - rurek nadziewanych chyba skondensowanym mlekiem. Po południu okazuje się, że dzisiaj festynu ciąg dalszy. Rozkładają się namioty browaru Arequipena. Szykuje się jeszcze większa impreza niż wczoraj.Na jednym ze stoisk sprzedają pyszne pisco sour - nie potrafimy sobie odmówić. Ludzi jest coraz więcej, chociaż jest czwartek i dopiero 15. Za 4 sole kupujemy kupon na obiad. Dostajemy za to ogromny talerz makaronu z sosem pomidorowym, kawał kurczaka i ziemniaki w sosie. Ledwo zjadamy tą jedną porcję. Kiedy około 20 ponownie wracamy na festyn okazuje się, że już wszystko składają. Strasznie nas to dziwi, bo wczoraj o 22 impreza była w pełni. Dzisiaj dla odmiany pod kościołem zaczynają się zbierać ludzie, chyba prosto z festynu, z lampionami. Ulicami miasta zaczyna iść procesja, po drodze zatrzymując się przy zrobionych na tę okazję ołtarzach. Cóż najpierw zabawa, później modlitwa. Wieczorem znajdujemy nowe stragany z jedzeniem. Kasia ma ochotę na frytki i kiedy na nie pokazuje dostaje hamburgera z górą rozmiękniętych frytek w środku. Kanapka z ziemniakami zdecydowanie nie jest godna polecenia. Wszyscy coś zajadają (najczęściej rosół i kurczaka z ryżem i frytkami) popijając przy tym mleko. Rano pod hotel przyjeżdża samochód, który wiezie nas i jeszcze dwie osoby na lotnisko. Nie wiemy dlaczego tak wcześnie musieliśmy na nim być skoro na lot czekamy długie dwie godziny.Lot 6-osobowym samolotem jest nie lada przeżyciem, zwłaszcza dla Radka. Samolotem trochę rzuca i co najgorsze pilot robi ostre nawroty i naloty nad liniami. Rysunki są niesamowite, ale niektórzy niestety nie do końca są w stanie cieszyć się ich widokiem.Ponieważ wszystko się opóźniło nie jedziemy dzisiaj do Limy, w której nie chcemy wylądować w środku nocy, ale do położonej po drodze mniej turystycznej miejscowości Ica (bilet 7 soli).

 

Ica

Spore miasto, stolica departamentu, jednak niezbyt popularne wśród turystów. Znajdujemy tu tani (25 s), ale najbardziej luksusowy hotel w ciągu naszego wyjazdu, zlokalizowany blisko głównego placu.Składamy wizytę w muzeum, w którym podobno jest najwięcej przedmiotów z czasów kultur Nasca, Cuzco i Paracas. Muzeum jest sporo mniejsze niż się spodziewaliśmy, a część muzealnych przedmiotów, głównie tkanin, została skradziona w grudniu '04, na wystawach są więc tylko ich zdjęcia. Bardzo ciekawa, i głównie z tego powodu warto odwiedzić muzeum, jest wystawa poświęcona mumiom. Widok jest wręcz szokujący, tak dobrze wszystko jest zachowane. Zabawnie wygląda mumia papugi.Wieczorem szukamy głównego targu aby zjeść tanio i smacznie. Okazuje się, że mieszkamy od niego bliżej niż myśleliśmy. Radek kusi się na ciasto a ja na przepyszny, jak się okazało, deser składający się z ryżu na skondensowanym mleku i pysznego kisielu. Co najlepsze deser był cieplutki, nalewany prosto z dwóch wielkich garów. Musiałam odczekać swoje gdyż Peruwiańczyków chętnych na deser nie było mało.Szukamy jakiegoś pubu wzdłuż ulic odchodzących od głównego placu. Jeden, który znajdujemy wygląda dosyć elegancko i jest pusty, drugi to dyskoteka - raczej dla młodszych. Lądujemy w końcu w niby sklepie, niby barze, a to dzięki ogromnym intrygującym butlom z napisem "nectar", które zobaczyliśmy z ulicy. Ich zawartość wygląda na wino domowej roboty. Zamawiamy więc jedną szklankę (tak nam się wydaje) na miejscu. Jak się okazuje pewnie nie zrozumieliśmy się z panią albo wino sprzedaje się na butelki, bo dostaliśmy 0,4 l (5 s). Wino nie jest złe. Jest lekkie, ale mogłoby być bardziej słodkie. Rano przy dworcu autobusowym jemy śniadanie u jednej z pań sprzedającej kanapki i herbatę, po czym ruszamy do Limy.

 

Lima

Jeszcze przed wjazdem do Limy nie możemy przyzwyczaić się do wszechobecnej mgły i szarości. Przedmieścia miasta są bardzo biedne, nie licząc alei willowej nas samym oceanem. Dojazd do dworca ciągnie się w nieskończoność przez straszne korki. Z okolic Stadionu Narodowego łapiemy taksówkę do głównego placu (4 sole), a właściwie do hotelu tuż obok. Nasze miejsce noclegu bardzo nam się podoba. Hotel mieści się w wielkiej starej kamienicy. Wypełniają go duże rzeźby, a na ścianach jest mnóstwo obrazów. Nasz pokój jest bardzo wysoki, ma ogromne drzwi (chyba jak wszystkie) a w rogu stoi duże popiersie. Czujemy się trochę jak w muzeum. Wygłodniali po podróży zostawiamy bagaże i pierwsze kroki kierujemy na rynek w poszukiwaniu jedzenia. Nie znajdujemy tu tradycyjnych budek z jedzeniem, stołujemy się więc w jednej z wielu chińskich restauracji tuż przy rynku (6,5 s). Idziemy później do cukierni, nie możemy się bowiem oprzeć widokowi tutejszych słodkości. Zamawiamy, najpyszniejszy jak dotąd w Peru, tort czekoladowy i rogalika z kremem i truskawkami. Posileni idziemy na Plaza de Armas, stąd na Plaza San Martin - chcemy zobaczyć jak wygląda Matka Ojczyzna z małą lamą na głowie zamiast płomieni (dwuznaczność słowa llama źle zrozumiana przez rzeźbiarza). Trochę zabawnie.Spacerujemy deptakiem. Później zaczynamy poszukiwania pomnika Pizzarra. Wg naszego przewodnika powinien być w rogu Plaza de Armas, ale za nic w świecie nie możemy go zlokalizować. W końcu pytamy chodzącej po placu, jednej z wielu, pani z rządowej informacji turystycznej. Co się okazuje pomnik po raz kolejny zmienił miejsce, tym razem został umieszczony w parku za kościołem San Francisco. Widać, że park powstał niedawno i właściwie jest jeszcze chyba w trakcie rozbudowy. Oprócz pomnika Pizzarra bardzo ciekawie wyglądają tu ruiny murów pobliskiego klasztoru, wkomponowane w krajobraz parku. Pod wieczór idziemy na spacer jednym z deptaków i przypadkiem trafiamy na festyn nad rzeką. Na scenie występują jakieś zespoły ludowe. Tanio kupujemy tu drobne pamiątki i jemy. Wieczorem lądujemy w lokalnym barze niedaleko naszego hotelu. Wystrój - Polska lata 70-te. Klientela - wyłącznie miejscowi. Dzisiaj lot do Iquitos - największego na świecie miasta, do którego nie prowadzi żadna droga. Na lotnisko jedziemy taksówką. Targujemy się do skutku, na naszą cenę (10 s) zgadza się chyba trzeci kierowca. Oficjalna cena taxi z naszego hotelu była 15 soli albo 20 - w zależności od godziny kursu. My poprzedniego dnia zapytaliśmy kierowcę ile by wziął za kurs na lotnisko, dzięki czemu wiedzieliśmy, do jakiej kwoty się targować.

 

Iquitos

Po katastrofach w sierpniu, we wrześniu samolot linii Tans dolatuje do Iquitos bez zarzutu. Uff. Już po wyjściu z samolotu daje się odczuć, że jesteśmy prawie na równiku - jest parno i bardzo gorący. Czujemy się prawie jak w Azji - nie tylko przez temperaturę, ale też przez atak i przekrzykiwanie się nawzajem taksówkarzy i rikszarzy. Kiedy wybieramy jednego z nich i podajemy mu nazwę hotelu, do którego ma nas zawieźć (Hotel Lima) kierowca zaczyna nam opowiadać, że hotel już nie istnieje, więc on zawiezie nas do innego (wymienia jakąś nazwę). Pierwszy raz w ciągu całej podróży spotykamy się z sytuacją gdzie kierowca zmyśla na temat hotelu. Kiedy ostro protestujemy i karzemy się zawieźć pod Limę ten odchodzi. Bez problemu znajdujemy innego i okazuje się oczywiście, że z hotelem nic złego się nie stało.Jest niedziela, niestety większość biur organizująca wyprawy do do dżungli jest już zamknięta. Na głównym placu zaczepia nas właściciel jednego z biur. Idziemy z nim, gdzie objaśnia nam możliwości wyprawy. Średnio nam się podoba, mówi o długich wyprawach i ciężko się z nim targować. Mówimy mu, że się zastanowimy.Po pewnym czasie lądujemy w biurze obok, w którym wcześniej nikogo nie było, a którego współwłaściciel znalazł nas później podczas spaceru. Ktoś widocznie zauważył, że się interesujemy a tu nikogo nie ma. Po namyśle decydujemy się na to biuro i ich dwudniową wyprawę do dżungli. Po długich targach płacimy 115$/2 os (wszystko wliczone).

 

Wyprawa do dźungli

O 6.30 jesteśmy już pod biurem, tu poznajemy naszego przewodnika Ledgara. Lokalnym autobusem jedziemy do Nauty skąd łódką przeprawiamy się w kierunku rzeki Yavari. Lądem i kawałek canoe dostajemy się do naszego obozowiska w dżungli. Składają się na nie dwa duże bungalowy z łazienką oraz coś na wzór jadalni i kuchnia. Obóz położony jest nad jeziorem.Po lunchu idziemy na spacer po okolicy. Ledgar swoją niezbyt dobrą angielszczyzną opowiada i pokazuje nam rośliny używane przez tutejszą ludność do celów zdrowotnych. Dookoła latają motyle a na drzewach można dostrzec skaczące małpy. Druga część wyprawy to przedzieranie się przez dżunglę. Nie idziemy już żadną utartą ścieżką. Docieramy do jeziora. Na brzegu stoi canoe, którym pływamy po jeziorze wypatrując w krzakach jakichś zwierząt. Po kolacji wypływamy ponownie na jezioro, tym razem w poszukiwaniu kajmanów i wielkich żab. Już po kilku minutach przewodnikom (płyniemy teraz większą grupą) udaje się wypatrzeć dużą żabę ze świecącymi pomarańczowymi oczami. Dookoła latają świetliki i inne owady o odwłoku świecącym również pomarańczowo. Poszukiwania kajmanów trwają. Podobno dzisiejsza noc jest jasna, co utrudnia zlokalizowanie gadów. W końcu udaje nam się wypatrzeć małego kajmana dzięki jego świecącym na czerwono oczom. Mamy problem żeby go zobaczyć i dopiero gdy nasz przewodnik go łapie i wyciąga z wody widzimy kajmana w całej okazałości. Jest jeszcze bardzo mały przez co nie jest niebezpieczny. Robimy zdjęcia i maluch wraca do wody. Dalsze poszukiwania trwają, niestety kończą się bezowocnie.Pobudka o 6. Płyniemy na jezioro oglądać ptaki, podobno o tej porze jest ich najwięcej. Rzeczywiście słychać bardzo dużo odgłosów, trzeba się jednak dobrze przyglądać żeby coś wypatrzeć. Nasz przewodnik ma jednak dobre oko, pokazuje i nazywa ptaki. Wracamy na śniadanie a po nim coś co podobało nam się najbardziej - łowienie piranii. Wypływamy na jezioro uzbrojeni w bardzo proste wędki - kijek i żyłka z haczykiem, no i oczywiście w przynętę. Łowienie bardzo nas wciąga, choć nie udaje się upolować żadnego wielkiego okazu. Po lunchu droga powrotna do Iquitos. Szczególnie długo trwa przeprawa łódką do Nauty.

 

Iquitos

Rano okazuje się, że nie tylko w samej dżungli, ale tu również się ochłodziło i to dosyć znacznie. Idziemy na śniadanie na targ w Belen, a później na poszukiwania domów na palach w tej dzielnicy. Dochodzimy do bardzo, bardzo biednej części dzielnicy. Domostwa są zaniedbane. Mieszkańcy patrzą się trochę dziwnie. Docieramy do miejsca gdzie kończy się ulica i postanawiamy się ewakuować, bo okolica nie jest zbyt ciekawa, a domów na palach nie widać - widocznie trochę pomyliliśmy kierunki chodząc po ogromnym bazarze. Idziemy intuicyjnie w stronę Amazonki i w końcu udaje nam się dotrzeć do celu. Robimy zdjęcia z góry i kiedy chcemy zejść na dół by przejść się wśród domów kładką na palach ochroniarze z targu nas nie wpuszczają. Mówią, że jest tam niebezpiecznie i mogą nas napaść grożąc nożem. Grzecznie się więc wycofujemy.Po południu mamy lot do Limy (Aerocondor 75$). Z lotniska łapiemy taksówkę (tym razem nie udaje się zejść poniżej 11s) i z naszym rajdowym kierowcą jedziemy na dworzec autobusowy. Tu kupujemy jedne z ostatnich miejsc na dzisiejszy autobus do Cuzco (80 s). Dobrze się składa gdyż na jego odjazd czekamy tylko godzinę.

Cuzco

Podróż do Cuzco, wg przewodnika, miała trwać ok. 30 godzin, z naszym przewoźnikiem (Flores) docieramy po 18. Po drodze pada śnieg i jest bardzo ślisko, są problemy z podjeżdżaniem pod górę. Całe szczęście to tylko przez krótki czas, kiedy jesteśmy bardzo wysoko. Wysokość odczuwamy osobiście strasznym bólem głowy. W miarę upływu czasu jest jednak coraz lepiej.Popołudnie w Cuzco spędzamy spacerując wąskimi uliczkami. Wieczorem idziemy na koncert i występ lokalnego zespołu ludowego (wstęp z karnetem turystycznym).Następnego dnia rano jedziemy na dworzec kupić bilety do miejscowości niedaleko Machu Picchu. Ze względu na koszt nie chcemy jechać z Cuzco a z Ollaytantambo lokalnym pociągiem z dwoma wydzielonymi dla turystów wagonami. Na stacji okazuje się, że w dniu, w którym mielibyśmy wracać będzie strajk komunikacji, więc utkniemy w wiosce pod Machu Picchu. Następuje szybka zmiana planów - musimy wyjechać już dzisiaj aby wrócić do Cuzco przed rozpoczęciem strajku. Wracamy do hotelu, odwołujemy rezerwację na drugą noc i prosimy pana z recepcji o zadzwonienie do Aquas Callientes i zarezerwowanie nam noclegu w jednym z hoteli podanych w przewodniku. Boimy się, że w tak turystycznym miejscu mogą być problemy z miejscem, tym bardziej, że pociąg dojeżdża po 22. Pakujemy plecaki i łapiemy plecaki do Urubamby. Stąd taksówką dojeżdżamy do Ollaytantambo. Jedzie z nami Amerykanin, który był na stacji 2 godziny później i już nie załapał się na bilet. Liczy on, że uda mu się kupić bilet w samym Ollaytantambo. Marne szanse... W Ollaytantambo zwiedzamy inkaską twierdzę i spacerujemy bardzo wąskimi ulicami miasteczka. Bardzo nam się tu podoba. Wieczorem docieramy do Aquas Callientes. Na stacji jest dużo naganiaczy do hoteli. Udaje nam się znaleźć sporo tańszy nocleg niż wcześniej zarezerwowaliśmy (15 s). Decydujemy się niego tym bardziej, że na stacji nie ma nikogo z tabliczką z naszymi nazwiskami, tak jak to było ustalone.

 

Machu Picchu

Wstajemy dosyć wcześnie, aby dojść do Machu Picchu zanim przyjadą pociągami tłumy turystów z Cuzco. Chcąc oszczędzić na autobusie (6$ w jedną stronę) idziemy do ruin piechotą. Podejście jest strome i męczące. Kiedy docieramy na górę jest już sporo turystów - głównie indywidualnych. Ruiny robią na nas wrażenie przede wszystkim swoją wielkością. Zachwyca nas również ich położenie. Zwiedzamy je ponad 3 godziny. Zejście do Aquas Callientes jest dużo łatwiejsze i przyjemniejsze.Wieczorem idziemy w Aquas Callientes do pubu na happy hours, które trwają tak naprawdę cały dzień. W niedzielę rano mamy pociąg powrotny. Postanawiamy wrócić do Cuzco przez Pisac ze wzglądu na wielki targ, który ma tu miejsce w ten dzień tygodnia. Kupujemy pamiątki, wybór jest ogromny, chyba jak nigdzie dotąd, ceny również są przystępne.Wracamy do Cuzco po południu i kolejny raz zmieniamy plany żeby uciec przed strajkiem. Kupujemy bilet do Puno na wieczorny autobus, inaczej bowiem spotkanie Radka z Rodzicami nie doszłoby do skutku, strajk zatrzymałby nas w Cuzco na 2 dni. Jesteśmy zmuszeni zwiedzić Cuzco w ekspresowym tempie. Przy okazji niedzieli jest to trochę utrudnione, ale udaje nam się zobaczyć wszystko co chcieliśmy.

 

Puno

Do Puno dojeżdżmy po 2 w nocy i jesteśmy zdani na taksówkarzy - to jeden z nich wybierze za nas hotel na tę noc. Lądujemy w hotelu blisko Plaza de Arma. Jest chłodno, ale całe szczęście mamy ciepłą wodę w łazience.Rano robimy rundkę po centrum w poszukiwaniu tańszego hotelu. Przenosimy się i idziemy poznać miasto i przy okazji zarezerwować wycieczkę na wyspy na jeziorze Titicaca (30 s). Miasto, ze względu na strajki komunikacji, jest bardzo spokojne, ulice są puste i przyjemnie się po nich spaceruje, niczym po deptakach.

 

Wyspy na Jeziorze Titicaca

Dzisiaj wycieczka. Pierwszym punktem są pływające wyspy Uros. Widok jest niesamowity, a chodzenie po nich to niezapomniane przeżycie - niczym spacer po materacu gimnastycznym. Z jednej wyspy na drugą dostajemy się łodzią wykonaną z tej samej trzciny totora co wyspy. Kolejnym punktem wycieczki jest stała wyspa Taguille, największa na jeziorze. Tu mamy lunch (na własny rachunek, wszyscy w jednej restauracji) podczas którego przewodnik objaśnia nam zwyczaje panujące na wyspie. O 14 wypływamy w dosyć długą drogę powrotną do Puno.Tego wieczoru mamy spotkać się z Rodzicami Radka. Godzina spotkania trochę się opóźnia ze względu na strajk. Wymieniamy się ważnymi informacjami przydatnymi w naszej dalszej podróży.

 

Teraz czas na Boliwię !

 

Przejdź do relacji z Boliwii:

07 maja 2018
2005 [RoundTheWorld] Peru